czwartek, 3 grudnia 2009
GTA IV - recenzja
GTA IV to już gra-legenda. Entuzjastyczne recenzje, niesamowite wyniki sprzedaży i to cholerne oczekiwanie, kiedy wreszcie Rockstar uraczy nas konwersją na PC. Swój egzemplarz kupiłem już w dniu pecetowej premiery, nie zważając na dość wysoką cenę i pierwsze sygnały o problemach z optymalizacją. Od tamtej pory minęły 4 miesiące. O GTA napisano już wszystko, ale jeszcze jedna recka nie zaszkodzi, tym bardziej, że tych za wiele na blogu nie ma ;) Ale po kolei....
2 płyty DVD, które mój zrypany napęd instalował chyba 40 minut. Do tego chiński instalator. WTF? Nic to, zaraz będę grał. Ale gdzie tam... trzeba zarejestrować się na WindowsLive i na Rockstar Game Social Club. Ok, to tylko kolejne pół godzinki. Włączam i dupa. Konieczne jeszcze zainstalowanie Service Packa 3 do XP-eka i najnowszego dotNeta. Bez nich ani rusz. No kurde, lekkie przegięcie, oby było warto.
Po machinacjach z instalacją przyszedł czas na pierwsze uruchomienie. Fajne intro, fajna grafa, mam jechać autem, no ale co tak szarpie? Riva Tuner pokazuje jakieś 10-17 klatek w domyślnych ustawieniach i 1680x1050. Bez jaj. Crysis z ustawieniami niemal na maxa chodzi 2x lepiej, sprzęt jest ok - C2D 3GHz, 4GB RAMu, podkręcony Gf8800GT. No to teraz kombinowanie z ustawieniami grafy, przynajmniej nie trzeba gry restartować po każdej większej zmianie. Na nisko-średnich w 1440x900 jest ok, 25-35 klatek, da radę grać. Dynamiczne cienie najlepiej wyłączyć - mocno obciążają, a pozostaną i tak aktywne cienie od Słońca (niesamowicie paskudne swoją drogą). Grafika jest bardzo ładna, ale okropny liasing (ząbkowanie krawędzi) oraz wspomniane cienie mocno psują efekt. Nie ważne, to w końcu GTA. San Andreas w momencie wydania wręcz straszyło grafą, a czwórka cieszy przecież oko, to już znaczny postęp. Jedziemy z akcją.
To, co pierwsze rzuca się w oczy, to poważne podejście do tematu. Koniec ziomalskich klimatów San Andreas, czy miami-vice'owych Vice City. Koniec z totalnie przegiętymi i odjazdowymi misjami. Tu jesteśmy Niko Beliciem - weteranem wojny w byłej Jugosławii, człowiekiem zdradzonym, odartym ze złudzeń, który odzywa się rzadko i zawsze dosadnie. Niko przybywa do Stanów częściowo zwiedziony wizją szybkiej realizacji american dream przez swojego kuzyna Romana, który ponoć nieźle się już w Ameryce ustawił. Jego główny cel to jednak zemsta - dopadnięcie zdrajcy, odpowiedzialnego za śmierć przyjaciół z oddziału Niko podczas wojny, który ponoć ukrywa się gdzieś na terenie Liberty City.
Bardzo dorosły klimat wyszedł grze na dobre. Niko jest świetnie napisaną postacią, a wszelkie filmiki przerywnikowe to klasa sama dla siebie w świecie gier. Niektórych tekstów i akcji nie powstydziłby się sam Tarantino. Szkoda tylko, że filmowe zachowania Niko i jego dylematy nieraz nijak się mają do samych misji, gdzie bez skrupułów zabija, rabuje i tylko nie gwałci ;) Bardzo fajne są także przewijające się przez grę postaci poboczne, niestety - do czasu. O ile cała rosyjska imigracja, z którą musi zadawać się Niko po przybyciu do Liberty City, zrobiona jest wręcz mistrzowsko, tak wraz z postępem w grze kolejni zleceniodawcy są coraz bardziej pozbawieni wyrazu. Szczytem bezbarwności cieszą się zwłaszcza przedstawiciele włoskiej mafii, których zapomina się szybciej niż się ich zabija ;)
To, na co można trochę ponarzekać, to lekko doskwierająca monotonia misji. Dojedź na miejsce i wykończ oddział przeciwników, czasem zmotoryzowany, czasem nie - do tego sprowadza się większość naszych zadań. Nastawienie się na realizm związało nieco ręce Rockstarowi, który nie mógł dać upustu swojej szalonej wyobraźni. Na szczęście nie brakuje też misji ciekawszych - napad na bank, czy odbicie więźnia z konwoju w podziemnym tunelu na długo zostają w pamięci - ale niestety to tylko rodzynki na dość jednolitej masie. Nie oznacza to jednak, że jest nudno. Przyjemność płynąca z gry jest tak olbrzymia, że niewielkiego zróżnicowania niemal nie czuć. Do tego raz na jakiś czas jesteśmy raczeni koniecznością dokonania wyboru naszego postępowania, co może budzić prawdziwe moralne dylematy. Świetny, choć nie do końca wykorzystany dodatek.
Większy problem miałem z prostotą tychże misji. Naprawdę trzeba się starać, by coś zawalić. Dzięki dobrze działającemu systemowi chowania się za osłonami, Niko bez żadnego problemu wystrzeliwuje całe hordy dość biernych przeciwników, z których niemal każdy pada od headshota. Wszelkie pościgi i uliczne rajdy są banalnie proste (nie licząc tych na motorach i w helikopterze), co jest tym dziwniejsze, że mocno utrudniono model jazdy, który nie jest już tak arcadowy jak we wcześniejszych grach serii (o tym za chwilę). Efekt jest obosieczny. Z jednej strony bye bye frustracjo związana z kilkunastokrotnym przechodzeniem tej samej misji, dojazdem na miejsce, oglądaniem tych samych filmików itd. Z drugiej strony gra nie jest niemal żadnym wyzwaniem dla wprawnego gracza. Ogólnie brak mi tu złotego środka.
Tyle o postaciach i misjach, teraz trochę o mechanice, gdyż na tym polu GTA IV poczyniło znaczny postęp względem starszych braci. Niko nie jest już takim sztywniakiem jak Tommy Vercetti czy Carl Johnsson. Może nie tylko biegać, schylać się i pływać, ale także wspinać się na rozmaite dachy i ogrodzenia niczym Sam Fisher oraz kryć się za przeszkodami i ostrzeliwać wrogów na ślepo jak Marcus Fenix. Zestaw jego ruchów jest naprawdę imponujący i do końca gry nie przestaje zaskakiwać. Otwarta struktura większości misji daje znakomite pole do popisu. Można metodycznie wykańczać wrogów wykorzystując osłonę ze ścian czy samochodów, można też wspiąć się na jakiś budynek i użyć snajperki.
Trudno być jednak w pełni zadowolonym z nowego modelu jazdy. W dalszym ciągu jest on typowo zręcznościowy, choć już nie tak banalny jak wcześniej. Brak stopniowania pedała gazu i hamulca na klawiaturze potrafi doskwierać podczas jazdy przez zakorkowane ulice (to już nie wina samej gry). Prawdziwym problemem jest jednak nienaturalnie duży promień skrętu każdego auta. Właściwie nie sposób zmieścić się w zakręcie bez użycia ręcznego hamulca. Do tego kamera wyraźnie nie nadąża za tyłem auta podczas skręcania, przez co nie widzimy gdzie jedziemy. Wymusza to przyzwyczajenia się do ciągłego korygowania widoku myszką podczas jazdy. We wcześniejszych częściach nie było to konieczne i spokojnie można było jeździć za pomocą obsługiwanych prawą ręką kursorów. Samochody są też strasznie sprężyście zawieszone i na zakrętach wychylają się niczym Citroen XM z podniesionym nadwoziem. Do wszystkiego da się jednak przywyknąć i szybko przestaje przeszkadzać.
Znacznie gorzej jednak wygląda sprawa z motorami. W Vice City i San Andreas był to mój podstawowy środek transportu - szybki i mieszczący się w każde miejsce. W GTA IV jazda motorem to prawdziwa udręka. Zapomnijcie o zgrabnym sunięciu między autami. Tu każdy niemal ostry zakręt równa się upadek, choć promień skrętu przekracza chyba 20 metrów. W efekcie na motory wsiada się tylko wtedy, gdy zmusza nas do tego charakter misji. Podobnie jest z helikopterami, co zresztą stało się już chyba tradycją GTA. Latać na klawiaturze się nimi da, ale przyjemność z tego niewielka (pomijając widoki). Po Liberty City nie polatamy za to samolotami, z czego ja akurat się ucieszyłem, bo misje z ich udziałem były źródłem największej frustracji w San Andreas (kto doszedł do misji przechwycenia samolotu na północ od Las Venturas, ten wie o co mi chodzi ;)).
Hmmm.. Citroen XM z "podniesionym nadwoziem" nie przechyla się... właśnie wtedy robi sie twardszy, przez co można wtedy jechać góra 40 km/h, więc nie pisz bzdur proszę o tych wielkich przechyłach, bo mnie to osobiście razi :)
OdpowiedzUsuń