czwartek, 28 kwietnia 2011

FM2011 - Borussia Dortmund - początek sezonu 2012/2013

Sezon 2012/2013 postawił przed moimi menadżerami trudne wyzwania. Trener Leszczyński otrzymał od rozochoconego poprzednimi sukcesami zarządu zadanie zdobycia mistrzostwa Niemiec po raz trzeci z rzędu, a trener Leszczu musiał ogarnąć totalny śmietnik, jakim okazał się rumuński team Universitatea Craiova i zadomowić się w środku tabeli. Tym razem zacznę od Borussii.

Borussia Dortmund

Letni okres transferowy był bardzo gorący. Początkowe cele były następujące:

- znaleźć jokera dla Lewandowskiego - czyli zawodnika szybkiego, z niezłym dryblingiem, podaniami i współpracą, który jednocześnie będzie potrafił wygrać pojedynek główkowy,
- znaleźć rezerwowego na lewą obronę - Dede skończył się kontrakt, Schmelzer potrzebował zastępcy.

Z tym drugim zadaniem nie było wiele problemów. Chciałem Niemca, kończył się kontrakt Dennisowi Aogo z HSV, który zaliczał już nawet epizody w reprezentacji, jego charakterystyka odpowiada preferowanemu przeze mnie ofensywnemu ustawianiu bocznych obrońców, a że kasy wielkiej nie chciał, poszło szybko.

Gorzej z napastnikiem. Po spędzeniu kilkudziesięciu minut na wertowaniu rynku typ miałem jeden - Hulk z FC Porto. Niestety oczekiwane przez Portugalczyków 30 mln Euro to IMO przesada. Stanęło więc na młodziutkim Czechu - Vaclavie Kadlecu, który miał za sobą wyśmienity sezon w Blackburn (18 bramek w Premiership). Cena nie była bardzo wygórowana (9,25 mln), więc Kadlec z radością przeniósł się do Dortmundu - w domyśle na ławę.

Wydawało się, że transferowa misja wykonana, masa kasy zaoszczędzona, więc na spontanie dorzuciłem jeszcze Artura Boruca (Wiedenfellerowi przydałby się mocny zmiennik) i nadzieję tureckiej piłki (posiadającą obywatelstwo niemieckie) - środkowego obrońcę Bulenta Keskina. Pozostało jeszcze tylko pozbyć się ze składu budżetowego balastu w postaci Felipe Santany (poszedł do AZ Alkmaar) i Kangi Akale (Stuttgart).

Kiedy okienko transferowe się domykało, nagle desperacką ofertę za Lewandowskiego złożyła Marsylia. Proponowane przez nich 6 mln Euro, odbiłem podwajając tę sumę, będąc pewnym, że na tym sprawa się zakończy. Francuzi o dziwo przystali jednak na moje warunki, zabijając mi niezłego ćwieka. W sumie czemu by sobie nie urozmaicić gry? :) Lewandowski sprzedany, a ja na gwałt (był 30 sierpnia) zacząłem szukać następcy. Sprawa była paląca, bo zostałem właściwie z dwoma niepewnymi napastnikami - Almeida był w trakcie kilkutygodniowej kuracji, Barrios był po dwóch ostatnich sezonach już przeze mnie skreślony, a całkiem realne było ryzyko, że Kadlec okaże się niewypałem. Wybór padł na wschodzącą gwiazdę futbolu - Khoumę Babacara z Fiorentiny. Tani nie był (14 mln), szczególnie jak na 19-latka, ale z takimi warunkami fizycznymi (rewela), psychicznymi (bardzo dobrze) i technicznymi (dobrze) daje nadzieję na jednego z najlepszych napastników na świecie w przyszłości.


W praktyce wyszło, że niepotrzebnie się obawiałem. Kadlec bardzo szybko okazał się wartościowym zastępcą Lewandowskiego. Ba, jest lepszy - szybszy, dynamiczniejszy, bardziej przebojowy. Po kilku meczach jego pozycja w ataku była niezagrożona. Gorzej z drugą pozycją w napadzie - tu ciągle jest rotacja i tak naprawdę nikt wybija się ponad przeciętność. Rządzi schemat - bramka lub dwie w meczu, średnia 6,20 w dwóch kolejnych...

Największą gwiazdą drużyny stał się niezaprzeczalnie Gael Kakuta. Jezu, co ten młokos wyczynia na lewym skrzydle! 9 meczów w lidze i 8 bramek + 5 asyst. Rewelka. A pomyśleć, że sezon wcześniej chciałem go wypożyczać, bo grał taką padlinę, że głowa bolała. Niestety na drugim skrzydle nie jest tak fajnie - Błaszczykowski kontuzja za kontuzją, a Baumjohann i Goetze nijak nie potrafią pokazać swoich możliwości. Do pierwszego składu wdarł też się Boruc, bo Weidenfeller przeżywa wyraźne załamanie formy. Obecnie skład wygląda tak:


Sezon rozpoczął się cudownie - 7 zwycięstw i 2 remisy w 9 meczach, aż nagle przyszedł mecz z Bayernem, którego łoiłem w poprzednich sezonach i stał się szok. Sami spójrzcie:


Nie pamiętam bym kiedykolwiek poniósł taką porażkę (a gram w tę serię od 10 lat!). Najlepsze jest to, że mecz nie wyglądał początkowo źle - akcja za akcję i te klimaty. Straciłem, rzuciłem się do odrabiania strat i poszło. Masakra. Na szczęście drużyna się z tego podniosła i na jednej porażce się na razie zakończyło.

Tabela Bundesligi obecnie wygląda tak (wreszcie Bayern gra na poziomie oczekiwań):


Gorzej szło w Lidze Mistrzów, gdzie w grupie z Manchesterem City, Palermo i Atletico Madryt po trzech meczach okupowałem ostatnie miejsce z 1 pkt. Na szczęście przyszły kolejne dwa zwycięstwa i wszystko jest na najlepszej drodze do awansu.

W międzyczasie otrzymałem propozycję z reprezentacji Peru. Zaraz po pierwszej selekcji składu dwa ciężkie mecze w kwalifikacjach do Mistrzostw Świata - Paragwaj na wyjeździe i Argentyna u siebie. Jakież było moje zdziwienie, jak oba meczy wygrałem po 2:0. Kurde nieźle. Kolejne niestety już tak fajne nie były - wyjazdowe porażki z Kolumbią i Wenezuelą. Komplet wyników:


W kolejnym wpisie z cyklu Moje boje w FM2011 zaprezentuję, jakie cuda działy się w Rumunii :)


Czytaj dalej...

środa, 27 kwietnia 2011

GTA: Vice City - powrót do klasyki

Coś mnie naszło na starsze gry ostatnio. Po ukończeniu Prey uruchomiłem GTA: Vice City - legendę serii, którą wspominam bardzo miło, mimo iż wymiękłem po kilkudziesięciu próbach przejścia ostatniej misji i filmiku końcowego nigdy nie było mi dane zobaczyć. Jak gra się prezentuje z dzisiejszej perspektywy?

Pierwsze wrażenie jest bardzo średnie. Mimo wyraźnie amortyzującego działania nostalgii (te dźwięki w menu...), wizualnie gra nieco odrzuca. Na szczęście da radę ustawić rozdzielczość 1680x1050, nie ratuje to jednak oczu przed okropnymi teksturami (to rozmazane logo hotelu Ocean's View, brr...). Po zaaplikowaniu modów na lepsze efekty cząsteczkowe i 10-krotnie zwiększony zasięg widzenia oraz zwyczajowym kwadransie na przywyknięcie do przeterminowanej grafiki można już bez przeszkód skupić się na gameplay'u.


Po rozegraniu ponad 6 godzin i odblokowaniu drugiej wyspy mogę z całą stanowczością stwierdzić, że fun jest niemal ten sam co 8 lat temu. Już bez tego opadu szczęki i z mniejszą tolerancją na kretynizmy w mechanice, ale w dalszym ciągu ma się tu do czynienia z miodnością w najczystszej postaci.


Co mi się na razie podoba?

- Klimat - tandeciarska atmosfera rodem z Policjantów z Miami wymiata i kropka.
- Przerywniki filmowe - czuć jak Rockstar szlifował na Vice City swój styl.
- Zróżnicowane, pozbawione zadęcia misje - miła odmiana po śmiertelnie poważnym GTA IV.
- Muzyka i dubbing - mistrzostwo.
- Mały myk z rozmazującymi się światłami aut i lamp ulicznych ładnie tuszuje niedostatki grafiki. Gra generalnie wygląda lepiej w czasie zmierzchu i w nocy niż za dnia (mowa oczywiści o porze dnia w samej grze ;)).


Co na razie mi się nie podoba?

- Brak checkpointów w trakcie misji - biorąc pod uwagę stosunkowo wysoki poziom trudności gry, może doprowadzić to do szału. Ponieważ na razie idzie mi świetnie (nawet za 1. razem przeszedłem tą cholerną misję z minihelikopterem i ładunkami wybuchowymi na budowie), to tego tak jeszcze nie odczułem, ale da mi to w kość na pewno.
- Strata broni po trafieniu do szpitala - kolejny kretynizm zmuszający do wgrania save'a, inaczej nie dość, że trzeba tracić czas na dojazd na miejsce misji, to jeszcze po sklepach trzeba jeździć za jakąś giwerą.
- Pojawianie się aut w zasięgu wzroku (to eufemizm - pojawiają się w odległości 50 metrów), znikanie po odwróceniu głowy - wkurza to mocno.
- Kolorystyka gry sprawia, że wcale nie czuję tego palącego słońca w środku dnia. That's Florida baby - powinno prażyć i oślepiać!

Ogólnie gra się bardzo przyjemnie. Czy tym razem będę mógł dodać Vice City do listy ukończonych gier? Nie wiem, postaram się, ale to nie FPS na 8-9h (vide Prey), a w łapki okazyjnie (wyprzedaż - 50% na EA Store) trafił mi właśnie Crysis 2 (po 1,5h jest naprawdę nieźle), więc...

Moją pełną galerię znajdziecie tu: Vice City-screenshots.


Czytaj dalej...

czwartek, 21 kwietnia 2011

FM2011 - wspominka z pierwszych dwóch sezonów

Co roku nabywam nowego Football Managera, co roku rozpoczynam karierę dwoma managerami, wybierając zwykle kluby z różnych lig. Taką karierę prowadzę miesiącami, aż do wyjścia nowej części gry. W FM2011 trener o jakże oryginalnym nazwisku Bartłomiej Leszczyński przejął Borussię Dortmund, a Bartłomiej Leszczu objął Lecha Poznań :) Obecnie w grze mam dokładnie 25 października 2012, więc w skrócie opiszę, co się do tej pory wydarzyło. Kolejne notki będą już na bieżąco pokazywały przebieg mojej kariery.

Lech Poznań 2010/2011

Od początku starałem się w Lechu odwzorować rzeczywistą taktykę drużyny, czyli 4-2-3-1. Z racji dziwnie małych pieniędzy na transfery, drużynę wzmacniałem głównie nadchodzącymi, ale jeszcze klasowymi emerytami i graczami z Afryki. Największym osiągnięciem było ściągnięcie z wolnego transferu Ousmane Dabo, mającego za sobą masę meczów w Serie A i 3 występy w reprezentacji Francji. Nieźle sprawdziły się także transfery Gorana Sablicia (przeszłość głównie w Dynamie Kijów, dostawał u mnie powołania do reprezentacji Chorwacji) i anonimowego brazylijskiego obrońcy przed trzydziestką - Luisa Carlosa. W przerwie zimowej doszedł Abdou Traore z Lechii Gdańsk, ale szału nie zrobił. Ogólnie transfery w 1. sezonie wyglądały tak (klik = screen w pełnym rozmiarze):


W lidze szło mi nieźle i pewnie z taką zdobyczą punktową w rzeczywistości byłbym mistrzem, ale Legia była niestety bezkonkurencyjna.


Udało mi się awansować do Ligi Mistrzów, ale w konfrontacji z Realem, MU i Anderlechtem nie miałem wiele do powiedzenia i skończyło się na 2 punktach.

Ogólnie sezon niezły, choć bez rewelacji. Wymiatali głównie Rudnevs (17 bramek w lidze i 7 asyst) i Krivets (6 bramek, 18 asyst).

Lech Poznań 2011/2012

Na początku wielkie transfery - mega zdolni gracze z Ligue 1 (Makengo, Bulot i Brahimi), czołowi kopacze ze słabszych drużyn polskich (Bonin, Danch, Poźniak), plus masa zdolnego narybku z czarnego kontynentu. Odszedł jednak Peszko:


Niestety nie przełożyło się to na progres sportowy. Rudnevs przestał strzelać (raptem 6 bramek w lidze), Krivets podawać (10 asyst, ale też i 10 goli), żaden z graczy nie potrafił ich zastąpić. Efekt - znowu rozczarowujące drugie miejsce, ledwie 1 pkt za Legią:


W Lidze Europejskiej udało się wyjść z dość ciężkiej grupy (Sporting, Club Brugge, Partizan), ale tradycyjnie na wiosnę polski zespół odpadł - tym razem z Galatasaray.

I kiedy planowałem już kolejny sezon przyszła nagle oferta pracy z rumuńskiego średniaka Univ. Craiova. Nigdy w lidze rumuńskiej nie grałem, skład słaby, więc jest wyzwanie... W sumie czemu nie? Ofertę przyjąłem i sezon 2012/2013 rozpocząłem już w Rumunii.

Borussia Dortmund 2010/2011

W Borussii pierwszy sezon grałem podobną do Lecha taktyką (4-2-3-1), z tym że nieco bardziej zazwyczaj ofensywną (wysunięci boczni obrońcy). Trzeba przyznać, że od początku szło nieźle, choć liczba stwarzanych sytuacji nie zachwycała przez cały sezon. Transferów nie zrobiłem niemal żadnych, jedynie uzupełniłem skład Brugginkiem i Kangą Akale.


Sezon był niesamowicie zacięty i do ostatniej kolejki walczyłem (z sukcesem) o mistrzostwo z Bayerem Leverkusen. Pomogła nierówna lub fatalna forma pretendentów do tytułu: Bayernu (10. miejsce!), Wolfsburga, Schalke i Werderu. W Lidze Europejskiej doszedłem do ćwierćfinału, gdzie po wyrównanych bojach wyeliminowało mnie Atletico Madryt.


W drużynie nikt nie wyróżniał się szczególnie na plus, ani napastnicy (Barrios raptem 5 goli w lidze, Lewandowski lepiej - 12), ani reszta. Najwyższa średnia na koniec sezonu, to bodaj 7,21 (Bender).

Borussia Dortmund 2010/2011

Rozczarowany jakością gry w poprzednim sezonie zmieniłem taktykę na 4-4-2 z dwoma ofensywnymi skrzydłowymi. Odszedł zbędny przy takim ustawieniu Kagawa, a także Zidan i Da Silva. Przyszło za to kilku niezły grajków - m.in. Kakuta (w miejsce zawodzącego Grosskreutza), Matuidi (zawodzi), Maicon (środkowy obrońca z Porto), Yaya Sanogo i Hugo Almeida.


Objawieniem okazał się Almeida, który mimo nienajlepszej techniki, ale dzięki świetnym warunkom fizycznym zaliczył 20 goli i 9 asyst w lidze. Niewiele ustępował mu Lewandowski (16 i 7) i Błaszczykowski (8 i 14). Świetny sezon zaliczył szykowany na rezerwę Maicon (6 goli, średnia 7,51), a w końcówce wypalił fatalny początkowo Kakuta (7 i 5).

Sezon okazał się spacerkiem (9 pkt. przewagi nad drugim miejscem), a efektowność gry i liczba strzelonych bramek (81 - aż o 26 więcej niż w poprzednim sezonie) udowodniły przewagę taktyki z dwoma napadziorami. Bardzo dobrze szło mi też w LM, gdzie odpadłem dopiero w ćwierćfinale po nierównym boju z Barceloną.


Sezon 2012/2013 czas zacząć :)


Czytaj dalej...

Splinter Cell: Double Agent - Sam Fisher zmierza w kierunku dna


Serię Splinter Cell lubię bardzo, czemu dałem wcześniej wyraz w notce o Splinter Cell: Chaos Theory. Dwie z trzech pierwszych części przygód Sama Fisher ukończyłem więcej niż raz. Za Double Agenta brałem się parę ładnych lat. Wersja pudełkowa kurzyła się na półce, bo po instalacji nie było 90% dźwięków (standardowy błąd, jeśli gra nie trafi do domyślnego katalogu na dysku C:). Gdy więc trafiła się wyprzedaż na Steamie - Double Agent za parę groszy + dodatkowa zniżka na i tak mocno już przecenionego SC: Conviction - wziąłem bez zastanowienia.

Gra zebrała bardzo przeciętne recenzje i z przykrością muszę stwierdzić, że jak najbardziej słusznie. Szkoda, bo pomysł na fabułę, zmuszającą Sama do pracy na dwa fronty, był bardzo dobry. Zawiodła niestety realizacja. Z góry ostrzegam, że gra jest okropnie zabugowana, bez pomocy google'a prawdopodobnie nigdy bym jej nie ukończył (no bo kto by wpadł na to, że do prawidłowego działania minigierki otwierającej sejf należy mieć ustawioną odpowiednią prędkość poruszania się w momencie jej uruchamiania?).


Co mi się podoba?

- 2-3 etapy są bardzo dobrze zaprojektowane, ciekawe i czuć w nich ducha Splinter Cella.
- Fabuła, a raczej pojedyncze jej elementy, które nie zostały spieprzone - brak informacyjnego mętliku z poprzednich części, jest prowadzona bardziej tradycyjnie i chwilami potrafi zaangażować.
- Tradycyjnie świetne udźwiękowienie i bardzo dobrze podłożone głosy.
- Mimo wad wciąga i gra się w miarę przyjemnie.


Co mi się nie podoba?

- Zerojedynkowy system krycia w cieniu - Sama widać lub nie, brak stanów pośrednich.
- Do tego Sam jest "ukryty" często w oświetlonym milionem luksów pomieszczeniu z wrogiem metr obok :/
- Większość czasu spędzamy w świetle dnia lub dobrze oświetlonych budynkach - noktowizor jest zbędny (przez większość gry i tak go nie mamy), o innych trybach wizji nie wspominając.
- Połowę gry spędzamy w jednej, niespecjalnie interesującej lokacji, co na dłuższą metę nudzi i męczy.
- Fabuła - marnotrawstwo jej potencjału woła o pomstę do nieba. Jest pocięta i nielogiczna. Twórcy dorzucili tu nawet romans i związane z nim konsekwencje moralne, tyle że całość ogranicza się właściwie do jednej marnej cutscenki, przez co los dziewczyny ma się w pompie (spoiler: a ja wręcz z przyjemnością ją kropnąłem).
- Błędy koncepcyjne - wymuszenie na graczu w pewnym momencie rozwiązania w ograniczonym czasie upierdliwej zagadki logicznej (wariacja kostki Rubika). Jesus, to Splinter Cell, czy jakaś oldschoolowa przygodówka?
- Brak jakiegokolwiek zakończenia. Job done i nawet filmiku żadnego nie ma.
- Fatalne błędy techniczne, właściwie każdego rodzaju.
- Tragiczna najdłuższa misja w grze - w Kinszasie.
- Brak obsługi panoramicznych rozdziałek.
- Słaba optymalizacja.


Splinter Cell: Double Agent zawodzi. Po rewelacyjnym Chaos Theory seria spadła w otchłań przeciętności. Przy grze trzyma jednak to, co przetrwało z poprzednich części - Sam Fisher i ciągle w większości skradankowy gameplay (w przeciwieństwie do Conviction). Zbyt wiele elementów zrealizowanych jest poniżej poziomu przeciętności, by móc grę polecić komuś więcej, niż tylko miłośnikom serii.

Moja ocena:
6/10


Czytaj dalej...

środa, 20 kwietnia 2011

PREY - czy daje jeszcze radę?


Prey - oryginalnego FPS-a z 2006r. - kiedyś już ukończyłem, zaraz po jego premierze, w czasach mojego błogiego piractwa. Podobał się, nawet bardzo, chętnie więc zadośćuczyniłem twórcom ramach którejś promocji na Steamie. Zapowiedzi Prey 2 skłoniły mnie do zainstalowania poprzednika, ot tak, żeby zobaczyć, czy jeszcze daje radę. I wiecie co? Daje i to jak cholera. Na tyle, że z przyjemnością ponownie dobrnąłem do napisów końcowych i tego co jest po nich :)

Wystarczy chwile pograć, żeby poczuć orzeźwiającą odmianę od podobnych do siebie, silących się na realizm współczesnych FPS-ów. Prey to bezpretensjonalna jazda bez trzymanki, której klimatem chyba najbliżej do Duke Nukema.

Co mi się podoba?

- Portale! Autorzy znakomicie je wykorzystali, wplątując w prostą w sumie strzelankę elementy wymagające lekkiego wysiłku mózgownicy. Do tego czuć tu kreatywność (jak ze screenową skałą w akwarium), a nie jedynie rzemieślnicze wykorzystywanie jednego feature'a.


- Zabawy grawitacją - w połączeniu z portalami mieszanka wybuchowa. Przeciwników masz pod sobą, nad sobą, na ścianach, zmysł orientacji szaleje, pobudzany przez masowo produkowaną endorfinę.
- Fabuła - prosta jak drut, a mimo to całkiem angażująca.
- Grafika ciągle daje radę - poza kiepskimi teksturami jest naprawdę dobrze. Do tego gra obsługuje wysokie rozdzielczości, więc pikselozy nie ma.
Tutaj znajduje się moja pełna galeria: Prey-screenshots.
- Strzelanie - jest przyjemne, a ilość przeciwników nie przytłacza innych aspektów rozgrywki.
- Projekty broni - mistrzostwo świata, chyba w żadnej innej grze tak totalnie odrealnione narzędzia mordu mi się nie podobały.


Co mi się nie podoba?

- Minigierka po śmierci staje się z czasem lekko męcząca.
- Nie ma Portal Guna :(
- Wybranka Tommy'ego, za którą uganiamy się przez 3/4 gry, to jakiś koszmar, widzieliście jej bary? :D

Prey to stary, dobry FPS, wsadzony w oryginalne i ciągle świeże ramy. Rozgrywka jest zróżnicowana, miodna, odpowiednio długa (około 9h), a sama gra wizualnie ciągle może się podobać. Na pewno dała mi więcej frajdy niż single w ostatnich CoDach czy BC2. Jak ktoś nie grał, to brać za te grosze, które teraz kosztuje i nie zastanawiać się :)

Moja ocena:
9/10


Czytaj dalej...

wtorek, 19 kwietnia 2011

Z czym do ludzi?


Minął ponad rok od mojej ostatniej aktywności blogowej. Prosto z ekranu umarło, grykowisko nawet na dobrą sprawę nie wystartowało. Trudno, stało się, dzień jest za krótki na pracę, opiekę nad niemowlęciem, granie, oglądanie filmów, pisanie o nich, spędzanie czasu z żoną i spanie. Coś trzeba było wyciąć, padło między innymi na blogi. Było minęło. Córa podrośnięta, podejmuję ponowną próbę. Tym razem bez zadęcia recenzenckiego, bardziej dla siebie, na luzie i bez ciśnienia - zobaczymy, jak to się potoczy.

Domena grykowisko.pl wykupiona, pod bloga podpięta (nie mam siły stawiać kolejnej strony od zera na joomli czy wordpresie). Layout nieco zmieniłem (jakby ktoś jeszcze pamiętał stary :P), wyrzuciłem największe starocie. Baner z logiem strony co prawda średnio kolorystycznie pasuje, ale co tam, lubię go, niech sobie będzie.

Zapraszam do kontaktu na Steamie, do którego przynależy 90% kupionych przeze mnie w ostatnim roku gier. Mój login standardowo: bleszczynski.


Czytaj dalej...